MTG

Schöne Leute haben schöne Sahen
 
       Jest taki niemiecki bon mot: schöne Leute haben schöne Sahen. Poza wieloma kwestiami, o których podskórnie nas informuje, np. o tym, że zawsze jest lepiej być pięknym niż nie, albo że ładniejszym łatwiej, albo że wlecze się za nim powidok zamożności/bogactwa zjednoczonego z dającym się dostrzec powabem, ma jeszcze i ten walor nie zawsze ujawnianej ambiwalencji możliwej naszej oceny, która nieuchronnie jest z zewnątrz i która jest zawsze subiektywna: “kobieta kochana jest zawsze piękna”. Obiektywna ocena to kwadratura koła. Oceny są subiektywne, bo nie może być inaczej, ale my chcemy, by działały obiektywnie i najlepiej absolutnie, bo tylko wtedy sam rdzeń oceny nie jest fikcją, albo nie rozpływa się w niekończących się pochodach upodobań, opinii, przeświadczeń, własnego stanowienia.  Tylko wtedy w ogóle świat może mieć dla nas coś „na czym stoi”. Najpierw wiedzieliśmy, że to do rzeczy należy, potem, że do naszego na  nie reagowania, potem jeszcze, że gruntuje się w obu, a na końcu, że nie wiadomo nic. Lecz przeświadczenie tego “rozpłyniętego” fundamentu musimy mieć nawet wtedy, albo przede wszystkim wtedy – jak pouczają amerykańscy neopragmatyści  jak Rorty – gdy wiemy, że  go nie ma (bo nijak dla nas nie jest dostępny, jeśli by nawet był), a żyć trzeba tak, jakby był. I wtedy tylko nasze jeremiady i pretensje o to, że wiemy co jest co mają uzasadnienie. A w kwestiach tak urodliwych jak grafika (sztuka) dopiero. Ta banalna w istocie refleksja uobecnia truizm naszego położenia w kwestiach wartościowania i zjawia się jak poborca podatkowy wziąć co mu się należy, im więcej, tym lepiej. A im ważniejsza okoliczność artystyczna – festiwal, poważny pokaz, itd., tym trudniej się od tego uwolnić. Nie inaczej w przypadku ostatniego MTG, którego kurz sensacji opadł, co było do obejrzenia obejrzane, co było do skonsumowania skonsumowane i tylko to jedno, że zawsze będziemy pytać o kształt, charakter, ideowe przesłanie, o to, czym jest grafika, zasadność ocen, trafność werdyktu jury, pozostaje aktualne. Lecz to zawsze sprowadza się w końcu do pytania o to, czym jest ocena i czy w tym także przypadku jest, czy nie jest adekwatna. Fundamentaliści z laksystami (tj. tymi, co swobodniej traktują sprawy i mają predylekcję do interpretacji rozszerzających) będą wieść niekończący się spór o to, czyj diabeł starszy, a życie, jak to życie będzie toczyć się swoim torem biorąc nieco od jednych i drugich, ale zawsze w zadziwiającej nas konfiguracji i proporcji. 
 
       Każdemu wolno kochać, to miłości słodkie prawo. Wiemy. Wiemy też, że każdy ma prawo do swojego fałszywego zdania. I wiemy, aż nadto dobrze wiemy, że z tych komunałów cudownie masujących nasze mózgi wybierać można co się chce, bo się chce. Dzisiaj każdy może mieć, więc ma opinię, tyle, że opinia działa jak pogląd, sąd, przekonanie i co tam tylko jeszcze. Dzisiaj ten rodzaj tabloidyzacji sięgnął koryfeuszy mądrości wiedzy wszelkiej, ponaglających myśli o sztuce, właściwie wszystkiego. Kłopot w tym, że to nie tabloidy suflują takie zdania, ale mędrcy, strażnicy pieczęci, wymyślacze dowolnych ontologii, od Dasein(u) do dizajnu.
 
       Ostatnie Triennale, siódme tym razem, nie jest winne tego, co o nim wypisują. Bo najpierw pierwsze odróżnienie: odróżniać trzeba to, co jest, od tego co się pokazuje. To “się” tu jest kluczowe podwójnie – najpierw przez to jak się prezentuje, czyli to, co zatwierdzone do pokazania jak się ujawnia, przedziera przez zgiełk i skowyt codzienności. I po drugie to “się” ma ulokowanie w tym, co w ogóle jest. Bo nie jest tak, że to, co widać, to jest to, co jest. To skutek działania potężnego filtra selekcyjnego, wielokrotnie złożonego. To jest to, co kazali sobie zostawić z 5000 sztuk (więcej o 300, mniej o 400, a jaka to różnica?) nadesłanych prac jurorzy. To banał, ale jak to z nimi bywa jest dramatycznie prawdziwy tak, że boli w uchu i brzuchu. Co więcej, nic nie wiemy o tym, by kiedyś bywało inaczej, a tylko zawsze tak. I pytanie, które przedtem słabiej się przebijało, a teraz powinno bardziej jest to: a co to jest na tej–tych wystawach, czy to obraz grafiki, czy obraz wyobrażeń o grafice stosownego jury? Oczywiście retoryczna to sprawa. To obraz grafiki jury selekcyjnego. Tyle, że wcześniej nie dramatyzowaliśmy aż tak. Teraz zdaje się przyszedł taki czas i nawet w wariancie jak się wydaje mocniejszym: to prawie hamletyzowanie. Byłżeby to ów zapoznany Zietgeist, co umrzeć miał lata temu, a znowu zjawia się jak znajomy, co dawno nas nie odwiedzał i właśnie przybył niezapowiadany?
 
       Nie trzeba winić jurorów, ani wszechogarniającego “systemu”, w ogóle nie trzeba winić nikogo. Tak? To co robić, gdy na przykład wybory i w konsekwencji wystawa nam się nie podoba – o tu powodów może być ile kto chce: bo, że słaby poziom, nieodpowiadanie na zapotrzebowanie, nie to rozpoznanie najnowszych, czytaj właściwych trendów, brak zrozumienia wewnętrznych procesów graficznego medium, nieodpowiednia polityka, zachowawczość, manieryczność, zła ekspozycja (dziwaczne ścianki z siatki) i co tam tylko kto jeszcze chce. Na to wszystko odpowiedzieć można tak – nic nie robić. To tak, jak od półwiecza pojawiające się pytanie o to, dlaczego wielkie imprezy nie umieją wyłonić wielkich osobowości, artystów wielkiej miary, niech będzie ideowych rewolucjonistów, itd. To echa pomylenia z poplątaniem wszystkiego.
      
       Weźmy przykład z innego niż graficzne pola jako laboratoryjny przykład. Na X Konkursie Chopinowskim w 1980 r. odrzucono kabotyńskie gesty Pogorelića. Nie dano nagrody, nie dano nagrody! Martha Argerich opuszcza w proteście jury (publiczności kulturalnej, co słucha już tylko Greenwooda miksowanego didżejsko z Pendereckim przypomnieć wypadnie, że była laureatką konkursu roku 1965, a wtedy jurorką), młodzież entuzjastycznie ją popiera przeciw “wapniactwu” reszty nie doceniającej geniuszu młodego artysty, co chciał rewolucjonizować Chopina, itd. I tylko mało kto zechciał sobie wtedy odpowiedzieć na pytanie, a co to jest za przedstawienie ten cały Konkurs Chopinowski. A to konkurs wpisania się w aktualny idiom, tego jak aktualne jury (czyli Sanhedryn prawowierności wzoru) sobie go imaginuje, a nie popisy tego, jak można by tekst chopinowski wywrócić do góry nogami według własnego widzi–mi–się. Jest tak do dziś. Od Pogorelića przez Sultanova, do Bozhanova i kompletnego oporu wobec werdyktu jury 2010 roku dającego laur Awdiejewej. Bo teraz lud i jego odczucia są najważniejsze. Dziś to już nie tabloidyzacja, smsyzacja nas opanowała. Niedługo jak w “Tańcu z/w bele czym”, lud smsami będzie rozstrzygać o tym, co jest co, np. grafika. Tylko że wtedy osiągniemy poziom Rubika, nie w telewizji, ale wszędzie.
 
       Nie inaczej z Triennale i jego nagrodami.  Grand Prix dla Joanny Janowskiej–Augustyn (Kolej rzeczy I) oczywiście jest kwestionowane, ale jej minimalizm podobny do minimalizmu choćby T.Struka z 2000 roku, co jak pamiętamy, wtedy aż tak kontestowane nie było. Struk deklarował, że to druk atramentowy, dzisiejsza laureatka mówi po prostu o druku cyfrowym, bez jakiejkolwiek emocji. Ciekawe, czy to ten sam minimalizm, który odnajdujemy u Darka Gajewskiego (4/pixel) mówiącego o druku pigmentowym? I czy na miejsce Gajewskiego nie dałoby się z powodzeniem podstawić Zbynka Janáčka (Szare płótno), czy Elżbietę Gawlikowską–Łabęcką z jej grafiką lentikularną (bnb1)? A może warto w tym zobaczyć uniwersalną drogę grafiki – niezależnie co detalicznie trzeba by pod to podłożyć: tu zdaje się, że poza i ponad pewien rodzaj intuicji niczego innego nie znajdziemy jako narzędzie separacji i selekcji (oczywiście jak zawsze w życiu ratuje nas znajomość techniki i doświadczenie, czyli rutyna). Nagrody regulaminowe łatwo zetykietować, że banalne, że to mix różnych i dobrze znanych elementów – recykling graficznego medium. A i to warto przypomnieć, że każda nagroda jest inna, preferuje co innego. Przecież każda z nich niesie własne traces – znaki/ślady, których nie sposób pominąć. Każda bierze udział w służeniu “innemu panu”, a wszystkie temu samemu, nieuchwytnemu i niewyrażalnemu faktycznie przesłaniu, co ma nas skłonić do ich wyboru. Zaangażowanie Marcelle Hancelaar (Utrata niewinności – wojna) szczęśliwie nie popada w publicystykę, o co w tym przypadku tak łatwo i co spotykamy wielokrotnie, a przede wszystkim nie epatuje naturaliami i nie przekracza tego granic. Stefanie Holler (Kraina szczęśliwości #3) i Taida Jasarevic (Gwiazda VII) uwodzą z dwóch stron tej samej barykady: Holler tajemnością niedopowiedzenia, Jasarevic bezpośrednią dosłownością. Davida Kidd (Logowanie) balansuje na granicy naszej akceptowalności tego obrazu jako grafiki, a Paulis Liepa (Płomyk) powtarzając siebie (dla tych, co to wiedzą) będzie niepokojącym przykładem, czy to jeszcze konsekwencja obranej drogi, czy już tylko redundancja. Jak u wszystkich uwiedzionych chęcią wypracowania/odkrycia/zdefiniowania “własnego” idiomu, różniącego ich właśnie od wszystkich innych. Joanna Leszczyńska, laureatka Nagrody Tosihiro Hamano (Plan V), nie musi się martwić o to, czy będzie zaliczona do medium grafiki: klasyczna dzisiaj serigrafia, majsterstwo i brawura wykonania, stosowne przesłanie. Leszczyńskiej nikt nie postawi pod zarzutem, ze to nie jest grafika, ale czy na pewno ta nagroda tu ma być ulokowana pozostanie słodką tajemnicą konkursowego jury. Swego statusu pokazania pracy “z grafiki” nie będzie mogła już być taka pewna inna laureatka, Kirsten Borchert (Część La Famiglia Conservada), tym razem nagrody Profesora Witolda Skulicza. Nie dzisiejszy to problem, to prawda, wychodzenia “w świat” poza standardowy matecznik pracy graficznej, płaszczyznę odbitki, lecz zawsze będzie tu do wzięcia znany już motyw, że to efekt “poszerzania pola penetracji grafiki” i pewna lina obrony przed tymi, którzy będą utrzymywać, że to już grafika nie jest. Wyestetyzowana całość oswoi nas ze swym przekazem. A Mark Blažo ze swoją Atlantydą – Nagroda Rektora ASP w Krakowie – imitacyjną iluzorycznością kartonowego pudła, w którym pomieści pogruchotany świat, nie będzie wcale tak daleki od poprzedniczki. Mirosław Pawłowski (Kamuflaż – Skan III) obdarzony Nagrodą Rektora ASP w Warszawie zmieściłby się ze swoją propozycją w pojemnym pomieszczeniu zatytułowanym „nowoczesne myślenie”  –  w tym prążkowanym podłożu obrazu odbijający się obraz oglądającego, to wszak sama kwintesencja dzisiejszej interaktywności, za to z odpowiednim powabem nieoczywistości. Josephine Ganter  (Chodząc) nagrodzona laurem firmy Canson niekoniecznie we wszystkich pracowniach grafiki cyfrowej uzyskałaby od prowadzących zaliczenie końcoworoczne przez labilnie definiowane przejścia/rozmycia i gradient nasycenia. I przy tym wiele innych, mówiących do nas prac głosem wyraźnym i budzących upodobanie: Zwoje II L.Krasteva, Więzień 2 H.Yasukochi, Suknia Wnus 11 In Hee Bang, kolejny, tym razem Biały byk P.Frąckiewicza, Ropa T.Dańca, Obraz 14d J.Pamuły, M.Grubizny Fakir I, A.Romaniuka Jagielnica III, Natura 1 Ch. Wannapo, a także hipnotyzujący drzeworyt E.Poskovica Pod wszystkimi flagami i Byliśmy wszyscy oraz A.Bednarczyka Wielki zderzacz pępków świata. I chyba tylko Grand Prix d’Honneur Izabelli Gustowskiej za całokształt twórczości, od serigraficznych początków z lat 70., do teraźniejszych intermediów z zachowaniem myślenia graficznego (śladu), narracyjności i nowych technologii jest w stanie ukontentować wszystkich.
 
       Po stokroć ma rację Endi Poskovic w tekście wprowadzającym do katalogu MTG 2012 powtarzając to, co dla grafiki rdzenne: unikatowość odbitki i idei a zarazem proces druku i/lub zmaganie się z konwencjonalnym pojmowaniem matrycy i wielokrotności jako problemu. Ale też to waga przekazu niezależnie od wszystkiego, od techniki, uwikłań wszelkich, itd. To, że jesteśmy świadkami wyciszenia sporu analogowe – cyfrowe, tak mocnego u schyłku lat 90. to fakt, to problem dla nas, doświadczonych i nestorów, dla młodzieży bezprzedmiotowy. Tym, co raczej zajmować powinno nasze głowy, to problem postmedialności jako doświadczenia, który nam zakwitł jak krokus w Strążyskach na początku marca. A tak długo dyskutowaliśmy problem co to jest medium (szeroko), co to jest grafika jako medium (fragment uniwersalnego pytania poprzedniego) i co to jest technika w grafice (najpierw wąsko, potem szeroko). Jednak czy grafika i jej manifestowana świąteczna erupcja, czym jest MTG, może być demokratyczną formą dialogu jak często obracamy ten ideowy liczman, to chyba tylko tak, że demokratycznie każdy może się zgłosić. To kłopot nierozwiązywalny, zasadniczo oksymoron, gdy jury konkursowe (selekcyjne, główne, jakiekolwiek) wybiera i nagradza. Lepszą bodaj figurą byłaby ta, którą przypisujemy Europie, gdy próbujemy zorientować się co oznacza jej nazwa i skąd się wywodzi. Wedle jednego ze starodawnych, bo aż aramejskich tropów, Europa “to ta, która zwrócona ku Słońcu”. Hermeneutyki tej figury dokonujemy w ten sposób, że oznacza to otwarcie na nowe doświadczenia. Ciągle i wciąż, niezamykania się na nawet najlepsze teraźniejsze i ze świadomością nieusuwalnej niewykończalności własnego obrazu, autodefinicji. Wtedy problem wielkości (epatowanie rozmiarami: duży może więcej), fotografii, statusu obiektów i aranżacji, materialności “materii” grafiki i jej fizycznego podłoża nie będzie problem niszczącym, a problemem generującym napięcie, które daje życie. Bez niego ogarnie nas martwota powtórzonych gestów i elegancja dekoracyjnych “grafik” ze sklepu Ikea.
 
       Cóż więc pozostaje? To, co zawsze: warsztat, techniczna perfekcja, świadomość formy i adekwatność wielkości, brak epatowania obezwładniającą technologią (“bo można”) i budowanie niezbędnej świadomości bycia przeciwko narzędziu, bo tylko tak można dokonać transgresji, którą od zawsze żywi się sztuka. Przecież nieustannie artysta jest komiwojażerem wybieranej treści, ryzykując porażkę. Czasem jak Alfredo Jaara okrucieństwa, nawet zbrodni, lub jak południowoafrykański fotograf Kevin Carter otrzymując nagrodę Pulitzera w 1993 roku za zdjęcie sudańskiego dziecka umierającego z głodu ze stojącym za nim sępem czekającym na bliski zgon – w 1994 Carter popełnił samobójstwo. Nawet jeśli jak mantrę wypowiadamy truizm, że sztuka, to 90% myślenia, a tylko 10% wykonania, to odpowiedzialność jest realna, a nie tylko retoryczna. Co w dzisiejszej kulturze recyklingu, nadmiaru i polityczności wszystkiego potrafi odwracać wszelkie znaki. I właśnie z tego powodu schöne Leute haben schöne Sahen. 
 
Mieczysław Juda
Doktor nauk humanistycznych.
Kierownik Zakładu Teorii i Historii Sztuki Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach.
Prezes Zarządu TP NOSPR w Katowicach
Katowice, luty 2013 r.
wróć do góry^
Ta strona wykorzystuje pliki typu "cookies". Identyfikują one Twoją przeglądarkę i usprawniają działanie strony. W ustawieniach przeglądarki można wybrać opcję odrzucania plików "cookies". Odrzucenie może spowodować, że nie wszystkie treści będą prawidłowo wyświetlane. Zamknij